Dwa dni, dwie noce. Ekstremalne wiosłowanie białogardzianina
Administrator
To było ultrawyzwanie! Żelazny człowiek z Białogardu, Piotr Rosada, znów dokonał rzeczy niesłychanej. Ta jednak, w przeciwieństwie do wielu innych trudnych i wymagających, bezwzględnie zmusiła go do megawysiłku.
Niewiarygodne, ale białogardzki kajakarz Piotr Rosada drugi raz z rzędu zajął 1. miejsce w najbardziej ekstremalnym europejskim maratonie kajakowym - GAUJA XXL na Łotwie! Białogardzianin do pokonania 420 km potrzebował "zaledwie" 50 godzin i 34 min! Chociaż wydaje się to niemożliwe, poprawił swój ubiegłoroczny wynik o blisko 2 godziny!
Gdy rzekę miał już daleko za sobą, powiedział:
Oddajmy głos bohaterowi wodnych toni, który tak relacjonuje swój udział w Gauja XXL (impreza odbyła się w dniach 5-7 maja 2017):
Należy dodać, że Piotr Rosada jest stałym strongmanem maratonu na Łotwie. Przed zwycięstwami na 420 km, płynął trzykrotnie na „słabszym” dystansie – 310 km, na którym również osiągał sukcesy. Tegoroczna Gauja XXL była z kolei jego czwartym weekendem z rzędu, w którym wziął udział w maratonie. Przed łotewskimi zawodami białogardzianin startował dwa razy na Parsęcie – raz z prądem, raz pod prąd, oraz w estońskim Vohandu. A już 20 maja wystartuje w kolejnych morderczych zawodach kajakarskich w szwedzkim Malmoe, gdzie głównym motywem jest machanie wiosłami non stop przez 24 godziny.
Gdy rzekę miał już daleko za sobą, powiedział:
Na mecie po ponad 50 godzinach od startu i prawie 420 km przepłyniętych w kajaku. Dwa dni, dwie noce, około 4 godziny snu. Szaleństwo.I nie ma możliwości, by się z tym nie zgodzić. Zwłaszcza, że to ekstremum białogardzki sportowiec dodatkowo sobie „podwoił”. 30 minut przed startem w Gauja XXL – Ultimate „odezwała się” rwa kulszowa. Z piekielnym bólem, z zaciśniętymi zębami Rosada wsiadł jednak do kajaka i… popłynął na spotkanie z nowym doświadczeniem. Wyszedł z tego starcia zwycięsko, a nadto ustawił poprzeczkę dla przyszłych śmiałków nadzwyczajnie wysoko. Jego wyczyn tym bardziej zadziwia. Czapki z głów. Co ważne, na łotewski maraton decyduje się niewielu kajakarzy. Wysiłek, jaki należy włożyć w pokonanie tego dystansu przeraża na samą myśl. Trzeba mieć naprawdę niesamowity hart ducha i umiejętności, żeby temu sprostać. Wysiłek bowiem jest potężny.
Oddajmy głos bohaterowi wodnych toni, który tak relacjonuje swój udział w Gauja XXL (impreza odbyła się w dniach 5-7 maja 2017):
Pół godziny przed wypłynięciem, podczas szykowania kajaka, nagle pojawił się ból - rwa kulszowa! Żeby móc w ogóle wystartować zrobiłem szybko kilka rozciągających ćwiczeń. Udało się. To pozwoliło mi dojść i wejść do kajaka na 3 minuty przed startem. Wypłynąłem razem z bólem, który towarzyszył mi już do końca.
Początkowe 1,5 km to ciasna, wartka rzeczka, pełna kamieni, małych przeszkód i ostrych zakrętów. Potem rzeka zrobiła się bardzo leniwa i kręta - tak około 20 km, po których była pierwsza elektrownia (w sumie było ich 9, za każdym razem wiązało się to z przenoszeniem kajaka). Mijają kolejne kilometry, rzeka jest bardzo urozmaicona, nie można się nudzić, pokonuję następne elektrownie. Przy jednej z nich na płytkim kanale bocznym, obcieram się mocno kajakiem, tak że aż zatrzeszczał. Ale nic poważnego się nie stało, kolejne głębokie rysy do kolekcji. Pogoda jest dość łaskawa, świeci słońce, tylko ten północno-wschodni wiatr znacznie obniża temperaturę. Po 10 godzinach i 45 minutach pokonuję 110km i docieram do miejsca startu zawodników na dystansie 310 km. Tutaj robię długą przerwę na posiłek, przebranie się, zamontowanie oświetlenia do kajaka, oraz spakowanie ciepłych ubrań na zimną noc jaka mnie teraz czekała. Odpływam o 19:20, przede mną spora grupa zawodników z dystansu 310 km, za mną wszyscy z mojego dystansu 410km. Przy nastających ciemnościach pokonuję około 10-cio kilometrowe bystrza. Na liczniku już ponad 150 km, jestem na wodzie już 15 godzin, zmęczenie daje się bardzo we znaki. Nie jestem w stanie się ogrzać przy coraz niższej temperaturze powietrza. W lukach kajakowych została mi już tylko jedna gruba kurtka. Staję, ściągam mokrą lekką kurtkę i zastępuję ją suchą, jest moją już jedyną nadzieją na ogrzanie ciała. Pomimo że płynę w rękawiczkach, zakładam również na wiosło łapawice, aby dodatkowo osłonić od zimna dłonie. Znajduję się na 50-cio kilometrowym granicznym odcinku rzeki. Tutaj nie ma nic i w razie problemów, pomoc mogłaby dotrzeć tylko z helikoptera. Teraz każdy jest zdany na siebie i swoje doświadczenie.
Na 20 km przed pierwszym punktem kontrolnym mijam most, to znak, że odcinek graniczny z Estonią dobiegł końca. Na liczniku mam już 200km i jestem na wodzie od 20 godzin. Już teraz wiem, że za te 20 km muszę stanąć i się przespać, choć mój wcześniejszy plan tego nie zakładał. Muszę to zrobić, inaczej daleko bym już nie dopłynął. 220 km - dopływam do punktu kontrolnego o godzinę później niż zakładałem. Wychodzę z kajaka, jem ciepłą zupę i zmierzam do rozstawionego już przez moją żonę namiotu. Niestety ból pleców nie daje za wygraną i teraz jeszcze bardziej daje znać o sobie. Znajduję w końcu bezbolesną pozycję i zasypiam. Budzę się po 1,5 godzinie. Wszystko idzie jak w zwolnionym tempie. Po trzech godzinach od zatrzymania się udaje mi się w końcu wsiąść ponownie do kajaka i odpłynąć. Teraz zamiast zimna, dla odmiany jest ostre słońce i silny przeciwny wiatr. Siła wiatru znacząco wpływała na moją prędkość, dodatkowo zabierając mi te resztki sił, jakie jeszcze posiadałem. Po 260 km najciekawszy odcinek rzeki. Przez około 2 kilometry woda zdecydowanie spada w dół tworząc spektakularne bystrza. Nie jest to trudny odcinek, ale trzeba uważać, żeby nie wyrżnąć kajakiem w jakiś głaz. Kolejnym punktem do pokonania było kilkanaście kilometrów do toru kajakowego w Valmierze, chyba najbardziej wymagającego miejsca na całej rzece. Wbrew namowom mojej żony, żeby dla bezpieczeństwa obnieść to miejsce, płynę. I samym środkiem, pomiędzy nisko zawieszonymi bramkami, na styku wody z wystającymi z niej głazami, bez problemów pomykam do przodu. Później wiatr lekko zmalał, rzeka też trochę zakręciła, więc zrobiło się łatwiej. Ale sił było coraz mniej. Wiedziałem już, że pierwotny plan płynięcia non stop i przybycia na metę przed północą jest nierealny. Na 330 km w Cesis zatrzymałem się. Zjadłem 3 talerze zupy i postawiłem płynąć dalej do miejscowości Ligatne, oddalonej o 1,5 godziny drogi kajakiem. Dotarłem na miejsce o g. 21, było jeszcze widno, wraz z żoną rozbiliśmy namiot, próbowałem zasnąć. Teraz już nie tylko ból pleców nie dawał zmrużyć oka, do kompletu doszedł ból ramion i drętwiejące przedramiona i dłonie. Nawet 2 tabletki od bólu nie pomagały, ja nie spałem, a czas płynął zamiast kajaka. W końcu tabletki zadziałały, zasnąłem… trwało to chwilę. Na 5 minut przed godz. 4 odpływam na ostatnie 75 km. Pomyśleć, że zmarnowałem 7 godzin na postój, podczas gdy do mety brakowało niecałe 7 godzin płynięcia.
Gdybym się nie zatrzymał na noc byłbym już na mecie - teoretycznie. I tak nie dowiem się nigdy, czy tak by było. Słońce powoli zaczynało oświetlać wierzchołki wzgórz oraz wieżę zamku w Siguldzie, którą minąłem po 2 godzinach. Na 36 kilometrów przed metą mijam pamiętny most na drodze A3. Tam kilka lat temu byłem tak wyziębiony i wyczerpany, że musiałem 2 godziny dochodzić do siebie w samochodzie z włączonym ogrzewaniem na full. Teraz już tylko sielankowe płynięcie w coraz bardziej ogrzewanym przez słońce powietrzu. Na 10 km przed metą, rzeka skręciła zdecydowanie na północ i zaczęło ostro wiać w twarz tak, żeby jeszcze na koniec nie było za lekko. W końcu jednak dopływam na metę w czasie 50 godzin 34 minut. Pokonałem prawie 420 km pięknej rzeki. Pomimo przeciwności losu udało się poprawić zeszłoroczny wynik o prawie 2 godziny. W okolicznościach, jakie tuż przed startem nie wskazywały na osiągnięcie przeze mnie mety, należy być zadowolonym z wyniku. A że nie jest on taki jak planowałem... Cóż, może za rok bogatszy w doświadczenia go poprawię.
Należy dodać, że Piotr Rosada jest stałym strongmanem maratonu na Łotwie. Przed zwycięstwami na 420 km, płynął trzykrotnie na „słabszym” dystansie – 310 km, na którym również osiągał sukcesy. Tegoroczna Gauja XXL była z kolei jego czwartym weekendem z rzędu, w którym wziął udział w maratonie. Przed łotewskimi zawodami białogardzianin startował dwa razy na Parsęcie – raz z prądem, raz pod prąd, oraz w estońskim Vohandu. A już 20 maja wystartuje w kolejnych morderczych zawodach kajakarskich w szwedzkim Malmoe, gdzie głównym motywem jest machanie wiosłami non stop przez 24 godziny.