To nie sztuka jest życiem, ale życie jest sztuką
Gdyby Marek Kopczyński spróbował scharakteryzować Marka Kopczyńskiego jednym zdaniem - dałby radę?
Mam wiele odsłon, więc ciężko by było.
A która odsłona Marka Kopczyńskiego jest najbliższa Markowi Kopczyńskiemu?
To też ciężkie pytanie. Chyba ta twórcza i ludzka jednocześnie, choć bardziej przekładam życie nad twórczość. Można to zamknąć w kilku słowach: to nie sztuka jest życiem, ale życie jest sztuką.
I to niezłą sztuką! Gdyby miał pan wybrać między malarstwem czy teatrem lalek, którą z tych „koszul” włożyłby pan najpierw?
Na początku było malarstwo, a w zasadzie muzyka. Później doszło do połączenia tych dwóch skrajnych dziedzin sztuki, co stworzyło tę środkową, czyli teatr lalek. Dzięki temu, że malowałem mogę projektować, mogę rysować, mogę mieć wizję jak wygląda lalka, narysować ją. A z drugiej strony, że moim drugim hobby i pasją życia jest muzyka, to mogę pisać utwory i muzykę do scen i stąd ten teatr lalek jest jakby właśnie wypadkową, powtarzam, tych dwóch skrajnych sztuk. Jeśli miałbym więc wybierać… to wkładam wszystkie „koszule” na raz. Bez ceregieli.
Zatrzymajmy się na chwilkę na teatrze lalek Marko. Przekaz dla dzieci wbrew pozorom to duża sztuka. Sądząc po tym, co teatr zrobił do tej pory można stwierdzić, że Marko osiągnął sukces. Kolejne spektakle bawią i uczą setki dzieci. Czy dotarcie do nich w ten sposób uważa pan za swoją misję? I w sumie dlaczego teatr dla dzieci, a nie dla dorosłych?
Dorośli są zmanierowani. Niestety podlegają emocjom, złym emocjom. Takim dziwnym niekorzystnym prądom krytykanctwa. Ale to nie znaczy, że dzieciom można wcisnąć kit.
Kiedy to się zaczęło i jakim spektaklem?
Początki tego wszystkiego to Warsztaty Terapii Zajęciowej. Na przełomie 1996 i 1997 roku zacząłem robić z osobami niepełnosprawnymi taki króciutki spektakl oparty na kolędach i tam pojawiły się pierwsze lalki-marionetki. Później nagrywaliśmy ścieżki dźwiękowe, bo z przyczyn technicznych i życiowych nie mogliśmy korzystać z osób niepełnosprawnych w tym zakresie, to jest wykluczone. Chodziło bowiem o to, żeby przekaz był jasny i żeby mogły z tego korzystać dzieci z przedszkoli i szkół i to się faktycznie udało. Przyjaciele z dawnego domu kultury, między innymi Arek Jaskulski, uczestniczyli i użyczali głosu. To była bardzo fajna zabawa. Szkoda, że się takie rzeczy rzadko docenia - my wtedy nagrywaliśmy na żywo, nie było żadnych możliwości obróbki komputerowej i za względu na mniejszą ilość dysponowanych aktorów-amatorów musieliśmy w pojedynkę grać kilkoma głosami. Pamiętam do tej pory, kiedy Paweł Wiśniewski grał i Rybaka i rybkę. Robił to tak fantastycznie, na żywo zmieniając głos przez cały czas, dialogując ze sobą, po prostu wielka sztuka. To wszystko na szczęście jest uwiecznione, są nagrania.
Jakie były dalsze losy teatru?
Za lalkami przez wiele lat stały osoby niepełnosprawne. Tak jest zresztą do dziś. Z czasem uczestnikami tej twórczej zabawy stała się również młodzież. A od strony teatralnej jako takiej to teatralny etap w WTZ "Szansa" zakończył się po kilku latach. Potem była krótka przerwa. W 2003 r. był taki moment teatru rodzinnego. Wtedy wystawialiśmy się w kinie Bałtyk, a później było przejście do CKiSE i współpraca z młodzieżą licealną i gimnazjalną. I taka stała ekipa animacji lalkarskiej pracuje ze mną, ale osoby niepełnosprawne również. Jedna z naszych uczestniczek WTZ animuje od samego początku, a trójka z nich tworzy zawsze atmosferę. Kiedy dzieci przychodzą na spektakle, te osoby są przebrane tematycznie nawiązując do spektaklu. Teatr Lalek to jedno, a osoby niepełnosprawne to drugie.
Na tym polu, a chodzi o osoby niepełnosprawne, ma pan ogromne doświadczenie. Pomaga im pan przecież poprzez terapeutyczną pracę z nimi. Czy zmieniła się mentalność osób niepełnosprawnych na przestrzeni lat, ich sposób funkcjonowania w otoczeniu?
Zdecydowanie. Zmiany są widoczne. Osoby niepełnosprawne wyszły z ukrycia, nie boją się żyć, uczyć się otaczającego ich świata i samemu wnosić do niego wiele pozytywów. Z mojej półki przykładem na to jest np. to, że są w stanie zagrać spektakl, są w stanie zatańczyć i zaśpiewać. Te wszystkie elementy arteterapii przemawiają do osób sprawnych, które to oglądają i jednocześnie uwrażliwiają cały ten proces współistnienia.
Czy przychodzi taki moment, czy kiedykolwiek przyszedł, refleksji, że zrobiłem już wszystko i nie wiem co dalej?
Jeśli chodzi o osoby niepełnosprawne to jest to otwarta księga. Tym bardziej, że nowi uczestnicy dochodzą i każdy ma swój świat, do którego trzeba dotrzeć. Mimo 20 lat pracy z nimi nie jestem zmęczony tym wszystkim, wręcz przeciwnie, każda chwila napędza mnie, aby zrobić jeszcze więcej rzeczy.
Przeskoczymy z powrotem do teatru. Spektakle zaskakują efektownym wykonaniem lalek, są pełne rozmachu, są multimedialne. Spotyka się pan z jakimikolwiek dowodami uznania ze strony dorosłej części publiczności i czy przypadkiem spektakle proponowane dzieciom nie niosą także ciekawej treści dla dorosłych?
Staram się pisać spektakle dwutorowo. W każdym spektaklu przemycam treści dla dorosłych w taki sposób, aby było to niezauważalne dla dzieci. Jest to taka umiejętność dopasowania do całości, do całej publiczności. Mamy także dorosłych fanów. Kilka osób zbiera wszystkie materiały nas dotyczące, np. jeden z mieszkańców Białogardu zawsze przychodzi na każdy spektakl i chce zaproszenia, plakaty, wszelkie materiały, to jest bardzo przyjemne. Ostatnio graliśmy gościnnie w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym i tam publiczność, która nas nie zna, była zaskoczona, że w Białogardzie można funkcjonować w taki sposób i robić coś takiego. Takie pozytywne odbiory u widzów nie przekładają się jednak na równie pozytywne relacje w świecie branży teatralnej. W wielu miejscach, np. na festiwalach nie znajdują dla nas miejsca. Są zawodowcy i amatorzy. Taki jest w tej branży podział. I wiemy, że zawsze będziemy amatorami. Ale mamy wielką satysfakcję, gdy widzowie przekonują się, że amatorzy potrafią więcej niż zawodowcy. Dla nas najważniejsza jest białogardzka publiczność, nasze dzieci i na tym się skupiamy. Nie należy być rozgoryczonym. Trzeba po prostu robić swoje.
Nie lepiej wobec tego zmienić status na zawodowca, do tego w Polsce wiele nie potrzeba. Jak się patrzy na co niektórych wygląda na to, że wystarczy nazwać się zawodowcem i tak jest się odbieranym. A potem to już robić za celebrytę i spijać śmietankę. Widziałby pan siebie kiedyś w takiej roli?
To jest bardzo niebezpieczna rzecz. Ja nigdy nie starałem się żyć z malarstwa, z muzyki - choć czasem grałem do kotleta i nie wstydzę się tego. Nie staram się też żyć z teatru i nie chciałbym by tak było.
Białogardzianin nr 813 z 13 maja 2016